
Włoskiej opowieści dalszy ciąg
Po pierwszej części opowieści Penelope, czytanie drugiej odsuwałam w czasie, żeby dawkować sobie miłe doznania. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie…
„Neapol moja miłość” to kolejna część włoskich przygód Penelope Green. Po trzech latach pobytu w Rzymie, pracy w tamtejszych knajpach i bujnym życiu towarzyskim Pen przenosi się do Neapolu. Zaczyna pracę w jednej z włoskich agencji informacyjnych ANSA i próbuje znaleźć powód, dla którego miałaby pozostać we Włoszech.
Podobnie jak w Rzymie stara się oswoić nowe miasto i otoczenie, niestety z Neapolem idzie jej troche trudniej, bo chociaż scenerie piękne, miasto nie należy do najbezpieczniejszych. Mimo to bohaterka próbuje sobie ułożyć życie w mieście klanów i porachunków mafijnych. Przynajmniej na czas trwania kontraktu z agencją.
Po pierwszej, całkiem smacznej książce tej autorki spodziewałam się równie miłej kontynuacji. Tymczasem chyba po raz pierwszy od dawna nie wymęczyła mnie tak żadna lektura. Mimo niewielkiej objętości męczyłam się długo, chwilami zastanawiając się, czy nie zrobić wyjątku od swojej zasady i nie porzucić czytania w trakcie.
Książka jest nudna, autorka zamęcza swoją wyraźną fascynacją mafijnym światkiem i neapolitańską kamorrą, przeskakując z wątku w wątek. W jednej chwili opisuje swoją codzienności, za chwilę idąc ulicą spotyka znanego fotografa (tu ma miejsce krótki opis postaci i jej osiągnięć), by nagle przeskoczyć do hip-hopowej włoskiej grupy A67, z której członkami mknie na skuterze fotografa przeprowadzić wywiad. W zasadzie to nawet trudno określić, czy są to wywiady wynikające ze specyfiki pracy Penelope, czy zwyczajnie autorka zaspokaja swoją ciekawość świata i jest to jeden z jej sposobów na oswojenie miejsca, w które rzucił ją los.
Nie spodziewałam się żadnej głębi, oczekiwałam jedynie przyjemnej lektury w miłej atmosferze, a dostałam potworną nudę. Książka jest jednym z wielu dowodów na to, że trudno utrzymać temperaturę kolejnej części swojej powieści, książki, czy opowiadanej czytelnikowi historii i udaje się to naprawdę nielicznym.
Z całej książki zapadło mi w pamieć jedynie jedno, całkiem mądre i do rzeczy zdanie wypowiadane przez jednego z bohaterów: „Początek jest zawsze najtrudniejszy i przypomina tratwę huśtającą się na falach. A w czasie burzy można się zgubić. (…) skały widać dopiero gdy wody się uspokoją…”
Niestety w przypadku tej książki nie było widać nic nawet pod koniec. Jedno zdanie na nieco ponad 200 stron, to trochę niewiele. Mówiąc krótko, czytelnicza porażka.

Australijka po włosku

Kompletnie inny świat
Zobacz również

Morderstwo po szwedzku
23 sierpnia 2019
Instytut
8 kwietnia 2011